Być może modne staną się imprezy towarzyskie, na których nikt nie wie, kto jest kim
Około roku 2030
Co wiadomo o przyszłości w miarę na pewno? Że gorącym tematem najbliższej dekady będzie tzw. rzeczywistość wzmocniona, czyli augmented reality. Nieśmiałe przymiarki mamy już teraz.
Na najnowocześniejsze zaawansowane telefony komórkowe (smartfony) takie jak iPhone można ściągnąć aplikację Wikitude. To coś w rodzaju inteligentnego przewodnika turystycznego, który, wiedząc, na co patrzymy (te informacje telefon odczytuje za pomocą kompasu i GPS), wyświetla nam turystyczną informację typu: „Katedra jakaś tam, wybudowana w którymś tam stuleciu…”.
Informacja nałożona jest na obraz wyświetlany na ekranie. Bo na tym polega istota „rzeczywistości wzmocnionej” – to po prostu nasza zwykła, szara, prozaiczna rzeczywistość wzmocniona przypisami i komentarzami na ekranie.
Bardziej rozbudowane programy tego typu na tablety takie jak iPad pozwalają na przykład na łatwe rozpoznawanie gwiazd na niebie. Znów: urządzenie, wiedząc, na jaką część nieba właśnie spoglądamy, może nam wyświetlać odpowiadającą jej siatkę gwiazd i planet razem z przypisami. Towarzyszyć im będą linki do odpowiedniej bazy danych, jeśli zechcemy sprawdzić, jak daleko mamy do gwiazd Alkaid albo Dubhe (albo poznać starożytną historię tych nazw). Na razie, jak widać, to tylko ciekawostka dla entuzjastów nauki i techniki. Ale przez pierwsze lata telefonów komórkowych tym samym były „krótkie wiadomości tekstowe”, których też prosty człowiek na początku nie umiał nadawać (a nawet odbierać).
Dziś trudno sobie wyobrazić zorganizowanie imprezy towarzyskiej bez wysłania choć jednego SMS-a. Już tylko historycy idei pamiętają, jak funkcjonowała demokracja w zamierzchłych czasach, w których posłowie nie dostawali z centrali krótkich wiadomości z informacją, jak odpowiadać dziennikarzom na dzisiejszy zestaw pytań.
Podobnie będzie z rzeczywistością wzmocnioną: za jakieś 20 lat też nie będziemy sobie umieli wyobrazić codziennego życia bez niej.
Wróćmy do przykładu imprezy towarzyskiej: jaką zmorą dzisiaj są osoby, które witają cię jowialnym: „Cześć, co słychać”. Twarz wydaje się niejasno znajoma, ale nawet nie umiesz sobie przypomnieć, czy to znajomość służbowa, towarzyska czy może w ogóle echo po znajomości już dawno temu zerwanej (na przykład lakonicznym SMS-em).
Sytuacja jest okropnie niezręczna, bo nie wypada się przecież przyznać, że nie kojarzymy twarzy z osobą ani nawet imieniem. Tymczasem istnieją już programy komputerowe potrafiące wyłowić i zidentyfikować ludzką twarz.
Dziś nic z tego w praktyce nie wynika, bo przecież wyjęcie z torebki komórki czy zgoła laptopa dla sfotografowania delikwenta jest towarzysko jeszcze bardziej niezręczne od wykrztuszenia z siebie: „Słuchaj, skąd my się właściwie znamy?”. Co więcej, programy do rozpoznawania twarzy na razie działają jak inżynier Mamoń, rozpoznają te twarze, które już mają w swoich zasobach (czyli musielibyśmy tę osobę już kiedyś utrwalić i trzymać jej zdjęcie na dysku).
Ale wyobraźmy sobie podobną sytuację około roku 2030. Program komputerowy wyszukuje twarz nie wśród zasobów lokalnych, ale w całym internecie – i szybko podaje nam na tej podstawie, że twarz należy do Zenona B., byłego naszej najlepszej przyjaciółki, który potraktował ją jak ostatnia świnia, a więc nie chcemy z nim gadać.
Program komputerowy informuje nas o tym dyskretnie, wyniki wyszukiwania rzutując na eleganckie okulary w taki sposób, że nikt na zewnątrz nie widzi informacji przeznaczonych tylko dla nas. Informacje pobiera zaś z dyskretnie wbudowanej w oprawkę kamery, wszystkim zaś sterujemy kieszonkowym pilocikiem.
Z komórką pod wodę
Dlaczego takich urządzeń nie robi się już dzisiaj? Są trzy technologiczne problemy, które najprawdopodobniej zostaną przeskoczone w najbliższej dekadzie.
Po pierwsze, tak naprawdę nie umiemy jeszcze robić przezroczystych ekranów. Owszem, w samolotach wojskowych od kilkudziesięciu lat występują systemy HUD (head-up display), które pilotowi pokazują celownik i dane nawigacyjne, ale to jest wielkie, ciężkie, żre mnóstwo prądu i nieprzypadkowo używane jest tylko w samolotach za kilkadziesiąt milionów sztuka.
To się może zmienić bardzo niedługo dzięki technologii OLED. To to samo, co znane już nam diody świecące (LED), tylko że zamiast stosowanych dotąd półprzewodników nieorganicznych używa się w nich polimerów organicznych (stąd literka „o”). OLED są komercyjnie dostępne na rynku od roku 2004, ale to ciągle jeszcze technologia przyszłości.
Dla nas najważniejsze jest to, że w przypadku OLED nie ma technicznych przeciwwskazań, by ekran był przezroczysty. Można go po prostu zrobić z przejrzystego plastiku. Dlatego chociaż dziś okulary ze szkłami będącymi jednocześnie wyświetlaczem cyfrowego gadżetu byłyby kosmicznie drogie, w 2020 czy 2030 będzie to już coś równie taniego jak dziś telefon komórkowy.
Po drugie, tak naprawdę nie umiemy dziś robić dobrych baterii. Dużo mógłby o tym powiedzieć dowolny posiadacz laptopa czy wypasionej komórki – to wszystko tak pięknie wygląda na reklamach, że ktoś jedzie metrem na imprezę i jednocześnie gra w „FarmVille”, słucha muzyki i czatuje ze znajomymi na Facebooku. Ale w praktyce rozładuje tym sobie baterię w godzinę i imprezę zacznie od latania po ludziach z rozpaczliwym: „Ma ktoś ładowarkę do samsunga?”.
Najstarsi górale pamiętają jednak kolosalny postęp, który się dokonał w tej materii przez ostatnie 20 lat. Pierwsze komputery przenośne z końca lat 80. miały jeszcze baterie ołowiane – takie jak samochodowy akumulator. Ważyło to siedem, osiem kilo i było przenośne w takim sensie, w jakim przenośna jest ciężka walizka.
Potem przeżyliśmy rewolucję baterii niklowych, dzięki którym w ogóle telefony komórkowe mogły stać się czymś przenośnym, a nie montowanym na stałe w samochodach, jak drzewiej. Na przełomie stuleci mieliśmy przesiadkę na baterie litowe, początkowo powstrzymywaną przez katastrofalne przypadki ich samozapłonu – tak naprawdę one nadal mają do tego tendencję, ale korzyści są zbyt duże, więc pogodziliśmy się z tym, że raz na jakiś czas komuś laptop stanie w płomieniach.
Epoka baterii litowych trwa w zasadzie do dzisiaj – i, jak o tym wiedzą użytkownicy urządzeń przenośnych, mają one mnóstwo wad. Żyją średnio trzy lata, potem bateria w komórce lub laptopie jest do wymiany, co potrafi kosztować tyle, ile samo urządzenie.
Do tego baterie się strasznie grzeją podczas ładowania, a – choć to ogromny postęp w porównaniu z czasami niklu czy zwłaszcza ołowiu – ich pojemność wciąż nie jest rewelacyjna. Tymczasem jeśli fantazjować w ogóle o gadżecie zintegrowanym z okularami, to będzie on miał sens tylko wtedy, jeśli będzie mógł pracować dłużej niż parę godzin, nim zaczniemy nerwowo szukać ładowarki!
Rozwiązanie problemu jest na wyciągnięcie ręki – to organiczne baterie rodnikowe (ORB). Odkrywcy dostali w 2000 roku Nagrodę Nobla z chemii, od pięciu lat mają pierwsze działające prototypy. Pierwsze przenośne urządzenia z bateriami ORB pojawią się na rynku do końca następnej dekady.
Prototypy pokazują, że te baterie mają pojemność sto razy większą od tradycyjnych (przy tej samej masie). To może oznaczać nadejście epoki wolności od ładowarek: gadżet prędzej się zepsuje lub zestarzeje, nim się rozładuje?
Niechby nawet i wymagał ładowania raz na ruski miesiąc, to już i tak inna rozmowa niż teraz, gdy realnej pracy z odpalonymi wszystkimi funkcjami mamy najwyżej kilka godzin.
Trzecim problemem jest to, że elektronika obecnie generalnie opiera się na fizykochemii ciała stałego. W latach 60. przeżyliśmy wielką rewolucję przesiadki z lamp elektronowych na półprzewodniki.
Półprzewodniki robiły to samo co lampy, ale pozwalały na większą przenośność i odporność na wstrząsy – na lampach można było zbudować magnetofon stacjonarny, ale nigdy walkmana. Wygląda na to, że czeka nas podobna przesiadka, bo półprzewodniki mają z dzisiejszego punktu widzenia mnóstwo wad.
Po pierwsze, są tworem fizyki ciała stałego, a więc tak czy siak kluczowy element zawsze jest kawałkiem czegoś twardego i kruchego, co można zbyt łatwo uszkodzić wstrząsem czy wilgocią – dlatego gdy chcemy odtwarzacz, komórkę czy cyfrowy aparat fotograficzny zabrać ze sobą do kąpieli czy na rower górski, szukamy specjalnych modeli albo zwykłe modele opatulamy jakimiś pokrowcami z gumy czy plastiku.
A gdyby sam główny mózg naszego urządzenia był wykonany z czegoś przypominającego gumę lub plastik? Nie potrzebował żadnej ochronnej obudowy, bo sam zrobiony był z materiału odpornego na wodę i wstrząsy?
Literka „o” w skrótowych nazwach opisanych powyżej nowych technologii oznacza chemię organiczną, a więc chemię polimerów, plastiku, tworzyw sztucznych. Już dzisiaj inżynierowie potrafią z nich produkować prototypy nie tylko wyświetlaczy i baterii, ale też całych elektronicznych urządzeń.
Przesiadka z półprzewodników nieorganicznych (najczęściej budowanych na bazie krzemu) na polimery spowoduje rewolucję podobną jak przedtem przesiadka z lamp na półprzewodniki. Tak jak wtedy zaczęliśmy układy elektroniczne instalować w urządzeniach, o których w czasach technologii lampowej nikt by nawet nie pomyślał (przenośny radioodtwarzacz kasetowy, ABS i ESP w samochodzie) – tak teraz sama odporność tych urządzeń i niższy pobór prądu razem z lepszą baterią zaowocuje gadżetami, o których nikt by w czasach krzemu nie pomyślał.
Na przykład inteligentnymi okularami do rzeczywistości wzmocnionej.
Więcej niż Stasi i Securitate
Znaczenie cyfrowych gadżetów w przyszłości może jednak w ogóle być mniejsze niż dzisiaj. Dotyczy to przynajmniej komputerów osobistych.
Od pół wieku teoretycy przewidują erę cloud computing, czyli chmury obliczeniowej. Ta era już się tak naprawdę zaczęła – żyje w niej każdy, kto zauważył, że konto do Gmaila (poczty oferowanej przez Google) to jednocześnie konto do mnóstwa różnych usług, od edytora tekstu po nawigację GPS. W tej sytuacji „osobistość” komputera traci na znaczeniu. Równie osobista może się stać dowolna maszyna podłączona do sieci – wpisujesz login i hasło i masz dostęp do wszystkich swoich plików.
Na naszych domowych komputerach i laptopach przechowujemy więcej danych niż tylko pliki tekstowe i edytor do ich obróbki. Mamy tam gry, zdjęcia, filmy, muzykę. Wszystko jednak wskazuje na to, że jeśli tego jeszcze nie ma na naszym koncie w Google (w Apple, w Microsofcie itd.) – to zaraz tam będzie. Wszystkie informatyczne giganty zmierzają w stronę takiego rozwiązania, ale możliwe, że nagle zaskoczy ich w tym ktoś inny. Na przykład serwis typu Facebook, który coraz więcej ludzi traktuje jako swoją bramę do sieciowego życia.
Sytuacja, aby jeden login i password dawały dostęp na przykład do wszystkich książek, jakie kiedykolwiek w życiu kupiliśmy w elektronicznych księgarniach (takoż wszystkich filmów i piosenek), jest dla użytkownika bardzo wygodna. Nawet jeś-li zgubimy odtwarzacz albo zepsujemy komputer, łatwo będzie odtworzyć nasze cyfrowe życie.
Oznacza to jednak w praktyce, że będziemy godzić się z tym, że prywatna korporacja będzie wiedzieć o nas więcej niż Stasi czy Securitate o najpilniej śledzonym dysydencie. Pozwalamy, by Google czy Facebook wiedziały, z kim się spotykamy, gdzie przebywamy, co czytamy i nad czym obecnie pracujemy.
To jeden z przykładów tego, że można z dużą dozą pewności powiedzieć, czego nie będzie w przyszłości: nie będzie prywatności. Nigdy i nigdzie nie będziemy tak naprawdę anonimowi.
W filmie „Raport mniejszości” Tom Cruise gra człowieka, który próbuje się ukryć w społeczeństwie, w którym ukryć się nie sposób. Inter-aktywne reklamy ze ścian zwracają się do niego imieniem i nazwiskiem, rozpoznając jego tożsamość po skanie siatkówki.
To jest możliwe już dzisiaj w dużo prostszy sposób. Wszystkie cyfrowe urządzenia mają swój unikalny numer zwany MAC (Media Access Control). Typowy MAC wygląda tak: 00:0A:E6:3E:FD:E1 – i (w teorii) każdy taki numer użyty jest tylko jeden raz. Producenci elektroniki dostają swoje zakresy numerów do wykorzystania od międzynarodowej organizacji do spraw norm i standardów IEEE.
Jeśli masz nowoczesną komórkę z WiFi i Bluetoothem, to znaczy, że nosisz w kieszeni urządzenie rozgłaszające cyfrowemu światu, że tędy przechodzi właśnie ta unikalna osoba, jedyny na świecie posiadacz urządzenia o konkretnym adresie MAC.
Korporacje jeszcze tego nie wykorzystują w marketingu – przynajmniej nie w sposób jawny – ale technicznie rzecz biorąc, to już jest możliwe, żeby zwykła kasa sklepowa potajemnie identyfikowała nas jako stałego klienta (w dodatku pokazując sprzedawcy listę naszych zakupów i rekomendacje, że skoro często kupujemy, to może zainteresuje nas tamta promocja).
Skoro my na przyjęciu zidentyfikujemy cyfrowo tożsamość Zenona B., naszą tożsamość będą identyfikować tysiące kamer, które już teraz codziennie mijamy. Niektóre z tych kamer będą to wykorzystywać do celów inwigilacji policyjnej, inne – do celów marketingowych.
Nie wszyscy ludzie czują się komfortowo ze świadomością, że cyfrowe systemy rejestrować będą każdy nasz krok, każdy zakup i każde spotkanie z innym człowiekiem. Przyszłość będą mieć więc gadżety i usługi zapewniające choćby chwilową prywatność.
Azjaci robią to, zasłaniając twarz maseczką. Japońskie nastolatki, idąc zabawić się nocą na mieście, aplikują sobie makijaż i przebranie całkowicie zmieniające wygląd. To często jest makijaż pokrywający całą twarz, jak w młodzieżowych subkulturach ganguro i yamanba.
Można zgadywać, że techniki rozpoznawania tożsamości napotkają kontrtechniki jej ukrywania. A co jeśli Zenon B. przyjdzie na tę imprezę z makijażem zakrywającym rysy twarzy? Mówimy o perspektywie 2030, nie takie rzeczy się zmieniają w modzie męskiej i żeńskiej w ciągu dwóch dekad.
Być może powszechność cyfrowej inwigilacji spowoduje, że modne staną się imprezy, na których nikt nie wie, kto jest kim – bo wszyscy uczestnicy przychodzą zamaskowani? Pieszo, by nie można było ich namierzyć po samochodzie ani inteligentnej karcie komunikacji miejskiej, rejestrującej kolejne przejazdy. Bez telefonów – albo z telefonami o gwarantowanej prywatności certyfikowanej przez jedną ze specjalizujących się w tym firm (które zaczynają istnieć już teraz).
I może pojawią się antygadżety pomagające chronić prywatność – ostrzegające przed kamerami publicznego i korporacyjnego monitoringu, robiące nam cyfrowy audyt, sprawdzające, czy nie mamy przy sobie urządzeń zdradzających naszą tożsamość niewidocznym skanerom albo wręcz zakłócające ich działanie?
A może to tylko równie infantylne rojenia człowieka schyłku epoki prywatności, który nie umie zrozumieć tego, że ludzie z roku 2030 po prostu pogodzą się z tym, że każdy wie wszystko o wszystkich i nikomu to nie przeszkadza? To też możliwe, że zamiast z tym walczyć za pomocą kontrgadżetów i mody pozwalającej na ukrywanie twarzy, po prostu machną na to ręką.
Być czy nie incognito
Podsumowując – przyszłość należeć będzie do gadżetów w technologii organicznej, a więc mających bardzo zaskakujące kształty i możliwości. Wbudowanych w okulary, w podeszwy butów, w odzież – wszędzie tam, gdzie elektronika półprzewodnikowa ma problem z odpornością na wstrząsy i zasilaniem.
Żadnej przyszłości nie będzie mieć to, co dziś nazywamy „prywatnością”. Nie da się nigdzie być incognito, nie będzie można żadnego szemranego towaru kupić pokątnie, płacąc gotówką. I tutaj ludzkość albo z tym się pogodzi, albo – przeciwnie – będzie w jakiś sposób organizować specjalne enklawy prywatności lub używać gadżetów i technologii utrudniających identyfikację.
Źródło: http://wyborcza.pl/duzyformat/1,127290,8165178,Koniec_prywatnosci.html